wtorek, 11 sierpnia 2015

O zmianach, które bolą, czyli jak «mniej» stało się moją nową normą

Ktoś powiedział, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Mnie łatwiej jest myśleć o nawyku jako o czymś, co można kształtować, bo to już całkowicie zmienia percepcję. Czy nie tak jest z nawykiem kupowania?!


Wśród blogów, które czytam, jest jeden promujący minimalistyczne podejście do życia. Widnieje na bocznym pasku mojego bloga i często wyświetla się jako pierwszy. Przyznam, zaglądam tutaj rzadko – i traktuję raczej jako symbol. (W moim przekonaniu czytanie o potrzebie prostoty albo inaczej: wyrzeczeń w życiu, trzeba sobie dawkować.) Od jakiegoś czasu chodzi jednak za mną myśl, by podzielić się własnymi doświadczeniami z nauki nabywania dystansu do posiadania. Bo, owszem, w moim życiu dokonała się tego typu rewolucja. A może po prostu czuję, że to odpowiedni moment na taką opowieść.

Przeprowadzka z dużego miasta, no dobrze: aglomeracji, do małej miejscowości. Niby nic takiego i nic miało się nie zmienić, sądziłam, że jedynie spakuję i przeniosę rzeczy. „Mieszkam tu, ale mogę przecież i gdzie indziej”. Nic bardziej mylnego!

Ale, póki co, żyję po staremu. Szybko identyfikuję swoje potrzeby w nowym otoczeniu, to, co – jak mi się wydaje – trzeba kupić, skrzętnie zapisuję. Bielizna dla przyszłej mamy, kosmetyki, kolejna książka, a może i wymienię dywanik w łazience. Tak, przydałby się też kosz na pranie. Uzupełnianiu braków służy niemal każda wyprawa do stolicy, dobrze wiem, gdzie i po co pojechać. Oczywiście, nie zawsze jadę sama, choć nie jest dla mnie problemem – nawet w zaawansowanej ciąży – wsiąść do kolejki podmiejskiej; niespełna godzina drogi i jestem na miejscu. Mniej więcej w tym samym czasie uświadamiam sobie jednak, że w moim życiu idzie chudy okres finansowy.

Tnę wydatki. Na pierwszy ogień idą – tak, tak – moje ukochane, książki. W dalszej kolejności: ubrania. Zresztą fakt, że praktycznie całe dnie spędzam sama, zamknięta w czterech ścianach, sprawia, że naprawdę przestaję myśleć o kolejnych elementach garderoby. Nie, i argument, jakoby ubierać należało się przede wszystkim dla siebie, mnie nie przekonuje. W tych okolicznościach po prostu nie ma racji bytu.

Korzyści są nie tylko wymierne. Pomału dociera do mnie, jak żyłam do tej pory. I bez ilu rzeczy w istocie jestem w stanie się obyć. Bo ich nie potrzebuję. Choć, nie ukrywam, kupowanie rzeczy wyłącznie niezbędnych, przy małym dziecku – jest nie lada wyzwaniem. Sercu każdej matki z pewnością bliższe jest myślenie, że przecież „może się przydać”. Dochodzi do tego strach. Z czasem nabywam pewności, że na strachu młodych mam czy po prostu rodziców producenci dóbr wręcz żerują.

To wszystko brzmi jednak tak gładko dzisiaj. Proces zmiany myślenia, nastawienia do kupowania jest długotrwały. I boli. Dziś mogę wejść do sklepu i nie widzieć tych wszystkich sukienek czy fatałaszków. Patrzeć na nie, jakby były przezroczyste. Zdałam sobie z tego sprawę całkiem niedawno. Jestem też w stanie odmówić sobie kawy na mieście. Ale wówczas… ile razy zdarzyło mi się z trudem zwalczyć w sobie konsumpcyjną pokusę.

W swoim oszczędzaniu na pewno też przeginam. Chodzi o kupowanie jedzenia, w czym kieruję się głównie promocjami. To niewiarygodne, ale mieszkając w Warszawie, nie dostrzegałam, w jakim stopniu opanowały one sieci handlowe – szczególnie te dyskontowe. Tutaj właśnie do nich mi najbliżej. Jem zaś i gotuję prosto, bardzo prosto. Chęć zakupu bardziej wyrafinowanego produktu oznacza, że mój spacer zajmie co najmniej 2 km w jedną stronę. (Ekstrawagancją jest np. sos sojowy.) A decydując się na zakup w sklepie internetowym, będę czekać. Punkt: wycieczka do Warszawy, skreślam z listy. Przeginam też w innej kwestii. Bo NIE NALEŻY odmawiać sobie przyjemności – takiej od czasu do czasu, zrobienia czegoś tylko dla siebie. To ważne ze względu na wewnętrzną równowagę. Orientuję się, że żyję tak, jakbym o tym zapomniała. Smak niewypitej kawy czy loda, którego nie zjadłam w upalne popołudnie, czuję w ustach bardzo długo.

Wspomniany już blog rusza mnie, gdy pojawia się tekst Mili Piaseckiej. (W czasie gdy publikuję ten swój wpis, blog jest dostępny dla wszystkich czytelników.) Mam wrażenie, że między tymi literami znajduję siebie. Mila postanawia zmienić w swoim życiu prawie wszystko, bo nie chce obrastać w to, co kupuje i gromadzi. Decyduje się zatem „wypruć flaki swojej garderobie”. Ubrania, które chce sprzedać, są naprawdę piękne, ale z niejaką satysfakcją stwierdzam, że nawet za niską cenę mnie to nie kusi. Uśmiecham się przy tym w duchu, bo to, co sama robię ze swoimi rzeczami, nazywam liftingiem szafy (u Mili mowa jest o akcji "Szafa"). Czyli co? Co jakiś czas zdejmuję z wieszaka i wynoszę do pojemników na używaną odzież. Być może ich chlubne przeznaczenie to ściema, cóż, trudno. W tym wypadku chodzi o to, co ja mam w głowie. A więc minimalizm. W to że ubrania, które mi się opatrzyły bądź już nie leżą, przydadzą się kiedyś – nie wierzę.

Dla zainteresowanych, o kupowaniu pisałam też na blogu tutaj: klik, klik.

0 comments

Prześlij komentarz