środa, 3 czerwca 2015

O potrzebie ważności, czyli wszyscy jesteśmy ekspertami

Wizytówka pokazuje często, jak chcemy, by o nas myślano. No zapytałabym, może nieco przekornie: a gdzie się schował człowiek?


Gdy po raz ostatni byłam w biurze podróży, moją uwagę zwróciła plakietka na piersi obsługującej nas kobiety. Nie, dziewczyny. Dość młodej i bardzo ładnej. Na plakietce było napisane: Specjalista ds. turystyki. Wow! – pomyślałam sobie. Taka młoda i już doszła do stanowiska specjalisty. Jak dowiedziałam się od mojej kuzynki, w przeszłości również pracującej w biurze podróży, w zakres obowiązków takiej osoby wchodzi m.in. sprzedaż wycieczek czy wprowadzanie tekstów i informacji na stronę internetową biura. Nie dyskredytuję samej pracy, jednak zdaje się, że wymienione czynności są raczej proste. I po przyuczeniu mógłby to robić każdy. Czy w tym celu trzeba się nazywać aż specjalistą?

Ale brzmi ładnie. Godnie. Tak jak specjalista ds. rejestracji, pod którą to nazwą kryje się pani pracująca na pośredniaku i rejestrująca bezrobotnych. Może robi to od wielu lat, cóż, wygląd sugerowałby, że tych lat stażu pracy ma niemało. Zajęcie niewątpliwie wymaga wdrożenia. Choć do skomplikowanych czy stresogennych raczej nie należy… No chyba że trafi się jakiś zadziorny klient albo pani wstanie lewą nogą, albo jest poniedziałek rano. Udaje mi się znaleźć podobną ofertę w jednym z serwisów rekrutacyjnych. Hm, może być tak, że takie stanowiska są wręcz kierowane do osób zarejestrowanych w urzędzie. Czyli staż zawodowy – jako warunek uzyskania tytułu specjalisty – odpada.

I dalej… Nazwą na wyrost wydawać się może specjalista ds. sprzedaży, gdy mowa o osobie sprzedającej rowery w sklepie. Przyznam wprawdzie, gdybym nie wiedziała o tych rowerach i o sklepie, zastanawiałabym się, czy nie chodzi jednak o przedstawiciela handlowego. Z kolei ten nie zajmuje się sprzedażą osobiście, tylko koordynuje działania sprzedawców. Może nie jestem blisko handlu, ale coś mi się tak kojarzy.

Całkiem dobrze jest też występować jako medioznawca, no zwłaszcza w mediach. Taka myśl została mi w pamięci po przeczytaniu artykułu o obecności seniorów w naszym życiu społecznym. Autor powołuje się na profesora pewnej uczelni, właśnie medioznawcę. Pamiętam, że czytając tekst, po prostu się roześmiałam. Oj, lubimy pchać się w ramiona ekspertów, nawet mówiąc o zwykłych rzeczach, jak chociażby starość… Ups, ale okazuje się, że w tym przypadku pewnie popełniam błąd. Bo jak mówią poważni ludzie, nadający ton wielu debatom publicznym w Polsce, badacz mediów, czyli medioznawca to ktoś pracujący „na styku socjologii, psychologii społecznej, antropologii, kulturoznawstwa i nauk o mediach. Jest po trochu każdym z tych zawodów i dziedzin”. A zatem to Ekspert przez duże „E”. Można przypuszczać, że ma rozległą wiedzę i ponadprzeciętne kwalifikacje, jest kreatywny i innowacyjny, a na stanowisko awansował nie tylko z uwagi na upływ lat.

Gdyby iść tym tropem, to dobrym przykładem eksperta przez małe „e” jest osoba prowadząca bloga na ściśle określony temat. Siłą rzeczy staje się w nim specjalistą i taki swój wizerunek może promować. Przyznacie, w Internecie pełno jest specjalistów od wszystkiego. Mama wychowująca dziecko; ktoś, kto lubi gotować i eksperymentuje w kuchni; miłośnik parzenia herbaty – proszę bardzo. Zresztą, czy nie podobnie jest w miejscu pracy, w którym – z upływem czasu – uzupełniamy wiedzę o niezbędne elementy, a w tym, co robimy, nabieramy po prostu wprawy?

Ktoś zaproponował, by nazwa: specjalista, podlegała ochronie. Bo jest ona nadużywana. Liczba specjalistów rośnie, w dodatku zacierają się różnice między specjalistami a osobami pełniącymi w firmach pokrewne funkcje, np. kierownikami. Dotyczy to zwłaszcza kierowników najniższego szczebla. Że nie wspomnę o wszelkich ekspertach-samozwańcach… Nie wiem, może to i dobry pomysł. Zapotrzebowanie na specjalistów jest niewątpliwe. Głównie w naszych głowach.

0 comments

Prześlij komentarz