piątek, 27 marca 2015

O rozterkach związanych z wychowaniem, byciu rodzicem-coachem, i co to znaczy

Nigdy nie sądziłam, że bycia rodzicem można kogoś uczyć. Z drugiej strony, nie szykowałam się jakoś specjalnie na bycie mamą. To mój błąd? Może. Wiem natomiast, że jeśli w „tym byciu” coś zacznie mi szwankować, będę szukać wskazówek czy wręcz pomocy. Dopiero wtedy. I ten dziwny spokój wystarczy.


Przeczytałam już dwie książki z nurtu coachingu rodzicielskiego. Chcę przy tym zaznaczyć, że pojęcia tego używam dość przewrotnie. W istocie trochę mnie ono śmieszy. Bo czy bycia rodzicem, ba, bycia dobrym rodzicem, można kogoś nauczyć? Wcale nie jestem taka pewna. Rodzicielstwo to raczej kwestia przeżycia, doświadczenia, nie sposób też oceniać rodzaju więzi pomiędzy dzieckiem a jego opiekunem. Rodzicem się staje i się jest; nie jest się kimś lepszym ani kimś gorszym – po prostu każdy musi „przerobić” to sam na sobie. Ale ja nie o tym.

Obie książki trafiły do księgarń pod koniec zeszłego roku. To oznacza, że wcześniej musiały jakoś zaistnieć na rynku wydawniczym oraz – rzecz jasna – w świadomości tych, którzy je kupią. Przy użyciu hasła: coaching rodzicielski, była promowana jedna z nich. Cóż, chwytliwe hasło to coś, co skutecznie przyciąga wzrok czy słuch, nawet jeśli z coachingiem sensu stricte miałoby mieć niewiele wspólnego. Odnoszę jednak wrażenie, i chyba nie ja jedna, że etykietę „coaching” chętnie przykleja się wielu działaniom, programom czy zjawiskom. Powiedziałabym wręcz, że w naszej kulturze to słowo bywa nadużywane.

Nie, nie robiłam żadnych statystyk, nie śledziłam internetowych witryn ani liczby wyświetleń. Opieram się na własnym doświadczeniu. Z tego, co pamiętam, w pewnym momencie tego słowa zrobiło się wszędzie pełno: w kolorowych gazetach, Internecie, na reklamach. A może akurat był to ten czas, gdy coaching stał się dla wielu osób łatwym sposobem na zarobienie dużych pieniędzy?! Bo, jak mówią znawcy tematu, tak właśnie było… Dobrze pamiętam również, że i mnie samej pojęcie wydało się nagle dość frapujące.

Niewątpliwie, brzmi modnie. Nie może być inaczej, skoro jest zapożyczeniem z obcego języka. Wyobrażam sobie, że mówiąc: mam coacha, albo: pracuję nad czymś z coachem, można się poczuć nowocześnie i w pewien sposób atrakcyjnie. Jednak, w moim odczuciu, z taką retoryką nie należy wychodzić poza określone kręgi. Mam na myśli świat biznesowy, gdzie ta metoda rzeczywiście przydaje się w rozwiązywaniu, a wcześniej identyfikacji wielu problemów, typu brak komunikacji w firmie czy efektywna jej restrukturyzacja.

Natomiast czymś naturalnym nie jest już dla mnie myśl, że mogłabym „doskonalić kompetencje rodzica-coacha” albo „wziąć udział w coachingu rodzicielskim, by spełnić się w roli rodzica”. To wyrywkowe stwierdzenia z oferty firmy działającej na Śląsku. Z kolei portal poświęcony emocjom, rozwojowi i wychowaniu dzieci zapewnia mnie, że „opanowując umiejętność coachingu, będę lepiej wspierać swoją pociechę”. A jak miałoby się to odbywać? Wiedzę dostaję w pigułce. Punkt 1: Słuchaj, słuchaj, słuchaj. Punkt 2: Zadawaj mądre pytania. Np. zamiast dawać rady i rozwiązania, zapytaj dziecko: „Jaki masz pomysł na rozwiązanie tej sytuacji?”. Punkt 3: Stwórzcie mapę sytuacji… itd. Co ciekawe, portal zapewnia mnie, że „początkowo mogę mieć wrażenie nienaturalności naszych rozmów coachingowych, lecz to całkiem normalne. Gdy uczymy się nowej umiejętności, potrzebujemy praktyki, by poczuć się z nią swobodnie. Jednak jeśli chcę, by dziecko mi ufało, mam zaufać również sobie”. I dalej: „Nie poddawaj się, próbuj, pogłębiaj swoje umiejętności rodzica-coacha”. O rety, już widzę, jak prowadzę rozmowy coachingowe z moją córką! (Wprawdzie Marysia jeszcze nie mówi.)

Oczywiście, ze sformułowań tego rodzaju można się pośmiać. Ale z pewnością śmieszne nie jest to, że takie oferty są na rynku. No bo skoro są, to znaczy, że są na nie chętni.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że zadaniem coachingu i coachów jest przede wszystkim inspirowanie innych do rozwoju. Tak jak rolą książki może być skłonienie do poszukiwań i przemyśleń. Zgoda, to – kupuję! Jednak swoją córkę wolę WYCHOWYWAĆ. Mam w sobie dziwny spokój, że to wystarczy, by wyrosła na samodzielnego, znającego swoją wartość człowieka.

0 comments

Prześlij komentarz