poniedziałek, 13 października 2014

O byciu media-workerem i tzw. dziennikarskim zapleczu

Dziennikarstwo upada. To boli. Dziś można stać się tego typu specem, nie ruszając się nawet zza biurka.


Przed półtora rokiem znalazłam w sieci tekst zatytułowany „Jestem media-workerem”. Wyglądało to na zaczyn bloga (adres z domeną blogspot), choć takiego raczej bezosobowego – autorka nie ujawniała ani swojego imienia, ani nazwiska. Link, wraz z komentarzem, wkleiłam do dokumentu „Ciekawe linki” i pomyślałam, że kiedyś do tego wrócę.

Ale na tym się nie skończyło. O tekście kazały przypomnieć gorące, redakcyjne dyskusje, towarzyszące temu, że moja koleżanka z drugiej strony biurka – która od razu po studiach „awansowała” na stanowisko redaktor prowadzącej – zapoznawała się ze specyfiką pracy w nowym miejscu. Nie pamiętam kontekstu rozmowy, w każdym razie w pewnym momencie, wśród śmichów i chichów, wyciągnęłam wydrukowany artykuł i dałam jej do przeczytania. Gdy mi go zwracała, a to było już innego dnia, miała pokerową twarz i nie powiedziała nawet słowa.

Dla mnie ten tekst był w istocie dość smutny. Choć w mojej opinii – niestety, bardzo prawdziwy. Otóż autorka nie miała tyle szczęścia co moja koleżanka. Trafiła do redakcji, zajmując szeregowe stanowisko: praktykanta? stażysty? a może redaktora albo asystenta redaktora? Przy czym dziennikarstwo jawiło jej się jako profesja piękna i ambitna. Jednak na miejscu przyszło jej znosić codzienne pastwienie się nad tekstami. Okazało się, że tutaj jest tylko elementem łańcucha, jak w fabryce, a produkt końcowy, czyli artykuł, to nie dzieło autorskie, lecz rezultat działań wielu ludzi. Do którego każdy dodaje coś od siebie, albo odejmuje – zgodnie z własnymi wyobrażeniami, choć niekoniecznie z prawdą; odarty z tych wszystkich informacji, które świadczyć by miały o jego jakości, a przy tym przenikliwości autora. Poza tym, ważne jest tempo pracy i liczba „wyprodukowanych” materiałów.

Już Ryszard Kapuściński zauważył przed laty, że media stały się częścią świata usług. No właśnie. Artykuł ma być dziś atrakcyjny, jak towar na półce. A samo dziennikarstwo stało się zajęciem masowym, które można podjąć z dnia na dzień, bez specjalnego przygotowania, po prostu z marszu. Wystarczy posługiwać się poprawną polszczyzną i mieć przynajmniej przeciętną wiedzę na różnorodne tematy – to ni mniej, ni więcej, ale tyle, ile potrafią studenci. W dodatku, w redakcji coraz więcej pracuje się z komputerem niż z ludźmi. Internet – w którym można znaleźć wszystko – to niewątpliwe dobrodziejstwo, ale i przekleństwo. Deadline’y i towarzysząca im presja sprawiają, że nierzadko pełni on rolę głównego źródła informacji. Może też stać się tym jedynym… Tak, to smutne. Młodzi dziennikarze, redaktorzy, osoby tytułujące się tym mianem – to znakomici kopiści. Sprzedający towar. I robiący to na użytek nie społeczeństwa, lecz przedsiębiorstw medialnych, którym służą.

Szkoda, że nie ma jeszcze u nas wyraźnego rozróżnienia na dziennikarzy i media-workerów. Wiele gazet, które szukają kandydatów do pracy, mami ich wizją pełnienia dziejowej, społecznej misji. Przypinając, a jakże, etykietkę dziennikarza. A praktyka okazuje się inna. Tekst, który znalazłam, niestety albo stety – został usunięty z sieci. Zaś blog nie powstał (jego nazwa jest dostępna do rejestracji). Cóż, taka była decyzja autorki. Byłoby wprawdzie anonimowo, ale zawsze to: ku przestrodze.

0 comments

Prześlij komentarz